Zwątpienia i nadzieje - relacja Andrzeja Zinkiewicza

Andrzej Zinkiewicz

Była już relacja Pawła Skolimowskiego oraz Ewy Pfeifer. Teraz przyszedł czas na relację Andrzeja Zinkiewicza. Jak wiadomo - zebraliśmy wymagane ustawą dwa tysiące podpisów poparcia kandydata w okręgu. Bez tego nie mógłbym zostać kandydatem do Senatu, a przecież nim zostałem. Ale to, że zbierzemy te podpisy, wcale nie było oczywiste. Przechodziliśmy różne stadia zwątpienia. Andrzej pisze o swoich wrażeniach.

Relacja Andrzeja Zinkiewicza

Na cztery dni przed końcem terminu zwątpiłem w to, że uda się zebrać ponad 2000 podpisów. Zacząłem nawet pisać moje ”małe epitafium”. Zaczynało się tak:

„Miałem w ostatnim czasie przyjemność zwrócić się do około tysiąca osób w relacji bezpośredniej – oko w oko. Pytałem o możliwość wyrażenia poparcia i podpisania listy na rzecz osoby, która chciała się ubiegać o możliwość skorzystania z biernego prawa wyborczego do Senatu. Kodeks wyborczy wymaga zebrania 2000 podpisów, aby taka osoba pojawiła się na liście wyborczej i dopiero wówczas można byłoby na nią…”

W tym miejscu przerwałem, bo pora była już późna. Był 11 września 2015 r. o godzinie 22:20 Piotr Waglowski zamieścił na swoim profilu na Facebooku aktualną liczbę podpisów zebranych w sztabie. Było ich 1385. Tyle po 12 dniach zbierania! Czy można było jeszcze żywić nadzieję, że w cztery dni przybędzie kolejny tysiąc?

Sam omijam akwizytorów

Owszem, podziwiałem niezwykły instynkt propaństwowy Piotra Waglowskiego, czytałem Jego felietony, zaskakiwało mnie wielokrotnie, jak sprawnie potrafi dostrzec i wyartykułować istotne kwestie i wykorzystać instrumenty prawne dostępne dla każdego obywatela, które jednak dopiero użyte Jego rękami uruchamiały zmiany w działaniu aparatu państwowego. Obserwowałem również, że cieszy się popularnością wśród dużej grupy osób.

Zakładałem, że zdobycie 2000 podpisów nie będzie stanowiło problemu. Z ochotą chciałem się przyłączyć do zbierających podpisy, ale gdyby ktoś mnie wówczas zapytał, czy wytrwam tyle, ile rzeczywiście miało to trwać, to raczej udzieliłbym odpowiedzi negatywnej. Dlaczego? Bo zbierając podpisy trzeba poświęcić swój czas. Trzeba odebrać go swoim bliskim, trzeba dołożyć w swoim codziennym planie dnia dodatkowe zajęcie. Pół biedy, gdyby był to dzień czy dwa, ale tydzień? A dwa tygodnie…? Na takie codzienne zaangażowanie jednak nie mogłem sobie ze względów rodzinnych pozwolić.

Tymczasem podpisy zbiera się bardzo ciężko. Pytasz ludzi na ulicy, w parkach, w autobusach i dzwoniąc do mieszkań: „Przepraszam, Dzień dobry, czy zechce Pani/Pan podpisać listę poparcia kandydata do Senatu Piotra Waglowskiego?” Dlaczego w takich miejscach? Bo zastanawiasz się, gdzie można będzie spotkać się z najbardziej przychylnym odzewem, a przynajmniej z odrobiną uwagi i próbujesz różnych sposobów.

Odpowiedzi są różne, ale przytłaczająca większość to oczywiście odmowa. W godzinę czasem udawało mi się zebrać 10 podpisów, ale to nie było regułą. Zbierałem w Ursusie, szukałem tu również jakiegoś lokalu, w którym po ogłoszeniu na stronie Komitetu Wyborczego każdy mógłby przyjść i złożyć podpis. Pytałem w sklepikach i kawiarniach i niekiedy wydawało się, że już będzie zgoda, ale później jednak nic z tego nie wychodziło. A to odstraszała konieczność dopełnienia formalności (w czym oferowałem wszak swoją pomoc), bo przecież taka osoba powinna mieć zgodę pełnomocnika komitetu wyborczego na zbieranie podpisów. W innych przypadkach zapytywani nie zdążyli się zapoznać z pozostawioną ulotką i chcieli mieć więcej czasu na zastanowienie, a pomimo kolejnych zapytań nie było pozytywnej odpowiedzi.

W jednym przypadku okazało się, że trafiłem do sklepu, w którym funkcjonował już właśnie taki terenowy punkt zbierania podpisów i odmowa była podyktowana obawami, że komitet, na rzecz którego dotychczas były zbierane podpisy może postrzegać takie zaangażowanie jako konkurencyjne i niemile widziane. Czy wreszcie zwyczajnie odmawiali.

Trudno dziwić się zniechęceniu. Sam też z reguły omijam akwizytorów wszelkiej maści. Tym razem znalazłem się po drugiej stronie, przy czym nie chodziło o samo wręczenie ulotki! Chodziło o zadanie pytania o podpis, o podanie swoich danych osobowych mi, czyli ot tak, napotkanej na ulicy osobie.

Dane osobowe

Osoby, które pytałem widziały mnie zapewne pierwszy raz w życiu. Bo chociaż poruszałem się w okolicy, w której od kilkunastu lat (ale jednak ze znacznymi przerwami) mieszkam, to jest to część dzielnicy intensywnie zaludniana, do której wciąż napływa dużo osób i często zmienia miejsce zamieszkania. Z drugiej strony sam też nie byłem w stanie zapamiętać przelotnie napotkanych w krótkim czasie osób, nawet jeśli udawało mi się zapisać istotne dane, których zapewne nie znają ich dobrzy i wieloletni znajomi. Coś niecoś mi jednak w pamięci utkwiło, chociaż są to zdarzenia z reguły bezimienne. Przede wszystkim to wrażenie, że ludzie cenią i chronią swoje dane osobowe. Gros odmawiających wprost podawało, że powodem jest właśnie ujawnienie danych osobowych.

Czy tym osobom ma pomóc zaświadczenie o zgodzie pełnomocnika komitety wyborczego na agitację? Czy ustawodawca nie zakłada nadmiernej iluzji wymagając od obywateli, żeby przygodnie spotkanej osobie ujawniać swoje imię i nazwisko, adres miejsca zamieszkania oraz numer Pesel wraz z zawartą w nim informacją o dacie urodzenia, a ponadto i podpis? Czy sankcja grzywny za popełnienie wykroczenia przez np. nieuczciwe osoby, które korzystając z okresu wyborczego zebrałyby dane osobowe jest wystarczającym zabezpieczeniem? Być może tak zważając, że tak rzadko można spotkać tak zaangażowanych obywateli, którzy chcieliby swoje dane podać, a już zupełnym ewenementem jest spotkanie zapaleńców, którzy zechcą te dane zbierać.

Całkiem możliwe, że twórcy tego systemu uznali, że nieuczciwe osoby będą wybierały bardziej skuteczne i mniej czasochłonne środki do naruszenia czyjejś prywatności.

Obywatel może być podmiotem polityki

Można w tym miejscy zadać pytanie, co zatem skłoniło mnie do wzięcia czynnego udziału w tak karkołomnym zajęciu? Mógłbym przytaczać wiele zalet Piotra, takich jak choćby rzetelna, mrówcza praca mająca na celu zapewnienie sprawiedliwych warunków startu dla wszystkich uczestników życia politycznego, dążenie do zdiagnozowania sytuacji zanim podejmie się jakiekolwiek kroki w obszarze stanowienia prawa, czy poszukiwanie źródeł i dowodów, aby wysuwane postulaty nie były wyrazem uprzedzeń lub wynikiem nieświadomego ulegania manipulacji. Nie to jest jednak najważniejsze. Przykłady podobnie uczciwych postaw nie są zupełnie niespotykaną rzadkością.

Do działania popchnęły mnie przykłady inicjatyw, w których Piotr pokazywał, że obywatel może być podmiotem polityki, a nie tylko przedmiotem działań podejmowanych przez ludzi będących u władzy. Przede wszystkim pokazywał to na swoim przykładzie poprzez włączanie się w prace podejmowane społecznie np. w ministerstwach, ale również i pokazując, jak można skutecznie patrzeć władzy na ręce.

Władza bowiem, jak wiadomo, deprawuje i bardzo nie lubi, żeby deprawację było widać, nawet jeśli miałoby to dotyczyć „drobnej” koleżeńskiej przysługi. Pewnie głównie z tego powodu nawet jeśli musi ustanowić prawo do jawności, to czyni później wszystko, by było to jedynie pustą literą prawa (nawet jeśli zostało zapisane w Konstytucji RP).

Czy tylko tak sobie koloryzuję wypowiedź, aby ją sztucznie udramatyzować? Otóż jednak nie. Dowodów dostarcza przede wszystkim orzecznictwo sądów administracyjnych, przed którymi wszystkie parlamentarne partie polityczne przegrywały procesy o udostępnienie informacji publicznej w zakresie ich finansowania, procesy przegrywały także ministerstwa z Kancelarią Prezesa Rady Ministrów na czele, które nie chciały ujawnić informacji o finansach wydawanych na podstawie umów cywilnoprawnych. Podobnie także Prezydent RP przegrał proces o udostępnienie informacji o opinie, na podstawie których podejmował decyzję w sprawie reformy systemu emerytalnego. Ten spór sięgnął zresztą także Trybunału Konstytucyjnego, bowiem na wniosek Prezydenta sąd administracyjny skierował w tej sprawie pytanie prawne o zgodność ustawy z Konstytucją.

Dowodami są również spory Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego, który po przegranych procesach przed sądami administracyjnymi zaskarżył do Trybunału Konstytucyjnego niemal całą ustawę o dostępie do informacji publicznej. Sam Trybunał Konstytucyjny też odmawiał dostępu do opracowywanego przez siebie projektu ustawy o Trybunale Konstytucyjnym.

Ta nieco przydługa (choć i tak wymieniająca tylko niewielką część przykładów) dygresja nie jest zupełnie nie na miejscu, bowiem obrazuje jak potężne problemy są z wypełnieniem zwykłego obowiązku działania każdego głównego segmentu władzy w oparciu o demokratyczne standardy władzy odpowiedzialnej przed społeczeństwem, podlegającej rozliczaniu z działań podejmowanych w imieniu państwa oraz z wykorzystania finansów pochodzących ze środków publicznych.

Tak silne obawy wymienionych instytucji przed jawnością podejmowanych działań pokazują właśnie, że jest to bardzo skuteczny element systemu demokratycznego, którego nie da się zastąpić przez pośrednictwo organizacji politycznych typu partyjnego. Partie bowiem przekształcają się w zwalczające się wzajemnie obozy. W tej walce nie jest istotna merytoryczna ocena projektu, ale kto go zgłosił, taktyka wyznacza sposób działania taki, aby „wykiwać” przeciwnika. Z tego powodu wiele osób odczuwa silną awersję do zaangażowania się w politykę, a w tym ja sam.

Satysfakcja i fason

Istnieją zatem silne powody za odmawianiem, a nie są one jedyne, bowiem zdarzały się (choć już dużo rzadziej) osoby odmawiające z powodu udzielenia poparcia innemu kandydatowi tudzież wybranej partii politycznej. Nie były to wszakże jedyne z reakcji, z jakimi miałem do czynienia. Szczególną satysfakcję sprawiły mi sytuacje, kiedy ktoś nieznający kandydata z przekonaniem podpisywał listę pod wpływem zapoznania się z ulotką popartą kilkoma zdaniami, które dodawałem od siebie. W czasie tych dość krótkich chwil, kiedy mogłem zaprezentować kandydata, podkreślałem, że miałem okazję poznać Go osobiście i obserwuję Jego poczynania od kilku lat i podziwiam efekty, jakie przynosi Jego zaangażowanie. Wskazywałem na znaczący udział w domaganiu się ujawnienia utrzymywanej przez długi czas w tajemnicy umowy ACTA i przyczynienie się do rozwinięcia akcji protestacyjnej, która doprowadziła w końcu do upadku tej umowy, zabieganie o jawność wydatkowania środków publicznych, równoprawny dostęp do informacji publicznej i ochronę przed jej zmonopolizowaniem przez prywatnych przedsiębiorców, jak w przypadku dostępu do orzeczeń sądów, badania nad jakością stanowionego prawa. Opierałem się również na argumencie, iż jest to kandydat niezależny i bezpartyjny, a potrzeba właśnie bardziej takich, którzy są zdolni do rzetelnej, mrówczej pracy niż partyjnych adwersarzy, którzy zwalczają lub popierają propozycje w zależności od tego, kto je wnosi, zamiast oceniać je pod względem merytorycznym. Po wdaniu się w taką merytoryczną rozmowę z reguły uzyskiwałem podpis.

Równie dużą przyjemność sprawiały mi krótkie spotkania z osobami, które doskonale wiedziały, o Kogo chodzi i w jakiej sprawie je zapytuję o podpis. Za to zupełnym zaskoczeniem było spotkanie pewnej osoby, która również doskonale wiedziała, o Kogo chodzi i właśnie z tego powodu odmówiła poparcia. Nie uzyskałem nic ponad komentarz, iż Piotr Waglowski również lobbuje.

Czas zbierania podpisów jest wyzwaniem, bo pomimo zniechęcających komentarzy lub zwyczajnej obojętności, trzeba trzymać fason. Po kolejnej porażce trzeba ponownie w uprzejmym tonie i z szacunkiem zwrócić się do kolejnej osoby. A przecież wszystkie kroki podejmuje się nie tylko na własny rachunek wystawiając siebie samego na komentarze innych osób, ale też występuje się niejako w imieniu kandydata, więc tym bardziej wypada zachować się w sposób kulturalny względem napotkanych osób.

W tym kontekście chciałbym opowiedzieć o dość kuriozalnej sytuacji. Otóż mieszkając na osiedlu w sąsiedztwie kilkuset mieszkań postanowiłem popytać sąsiadów dzwoniąc do ich drzwi. Ta metoda przynosiła lepsze efekty, niż krążenie po ulicach (zwłaszcza w niepogodę). Jednak pewnego razu jedna z takich osób zapytała mnie, czy zostałem wpuszczony przez ochronę. Na co zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie. Na tym kontakt został zakończony, więc nie miałem okazji wyjaśnić, że jestem mieszkańcem tego osiedla. Osoba ta natomiast powiadomiła ochronę i wkrótce jeden z ochroniarzy podszedł do mnie z pytaniem o powód mojej obecności na osiedlu. Wyjaśnienia, iż jestem mieszkańcem i zbieram podpisy niewiele dały. Ochroniarz towarzyszył mi przez chwilę obserwując, jak pytam kolejną osobę o podpis po czym ostrzegł, iż powiadomi policję, że niepokoję mieszkańców. Zdarzenie to nie miało dalszego ciągu, ale naszła mnie refleksja, iż dość zabawne byłoby oczekiwanie, żeby sąsiad zwracał się z pytaniem do ochroniarza, czy może zadzwonić do mieszkania innego sąsiada. W każdym razie postanowiłem w dalszych próbach informować już na początku kontaktu, iż jestem sąsiadem z tego samego osiedla.

Pisząc tę relację zdałem sobie sprawę, że straciłem okazję, aby siedzieć cicho. Straciłem również okazję do ustawienia się w kolejce partyjnej do podpięcia się w jakiejś spółce gminnej czy innej, w zamian za pracę na rzecz „jedynki” na liście wyborczej. Wypełniłem jednak inne zadanie. Gdy zobaczyłem cenną inicjatywę zwykłego, bezpartyjnego człowieka, którego działania chcę popierać, skorzystałem z okazji, aby wyjść z cienia.

Nowa nadzieja

Na koniec wypadałoby spiąć klamrą moją opowieść i wskazać, jak moje upadające nadzieje zostały ponownie podsycone tuż przed upływem granicznego terminu.

Nazajutrz, tj. w sobotę odebrałem telefon z nieznanego mi wcześniej numeru. Okazało się, że to sam Piotr Waglowski wyruszył do wszystkich osób, które sygnalizowały, że dysponują jeszcze nieprzekazanymi listami ze złożonymi podpisami poparcia. Podawane bowiem do tej pory liczby zebranych podpisów obejmowały tylko tę część, która już fizycznie znajdowała się w siedzibie komitetu wyborczego. Umówiliśmy się na spotkanie w ciągu pół godziny w celu przekazania zebranych przeze mnie wcześniej 30 podpisów. Traf chciał, że tuż przed tym telefonem odezwała się do mnie na profilu Facebooka inna nieznana mi wcześniej osoba z Ursusa, która zebrała 5 podpisów. Szybko ustaliłem miejsce i sposób kontaktu już dosłownie w momencie, gdy Piotr dzwonił do drzwi mojego mieszkania. Przekazałem zatem zebrane podpisy razem z namiarem na kolejną osobę. Nie dałem chyba po sobie poznać, że dopiero co wczoraj wieczorem ogarnęło mnie takie zwątpienie.

Piotr przyjął podpisy i adres kolejnego kontaktu, podziękował i powiedział, że „gramy do końca”. Wieczorem okazało się, że ten rajd pozwolił zwiększyć liczbę zebranych podpisów do 1735. Zrobiło się bardzo gorąco. Już tak blisko do 2000! Ale, ale… Przecież trzeba mieć nadwyżkę, bo np. dane na listach mogą być nieczytelne, ktoś mógł się znaleźć spośród osób spoza okręgu wyborczego, czy wreszcie mógł się pomylić w podawanych danych. W takich przypadkach Państwowa Komisja Wyborcza, która weryfikuje dostarczone listy po prostu odrzuca dany podpis i jeśli liczba pozytywnie zweryfikowanych nie osiągnie minimalnej liczby, to kandydatura na listę do głosowania zwyczajnie nie trafi. A przecież zostały „wyczyszczone” wszystkie punkty zbiórki, jak napisał Piotr „doszliśmy do ściany”.

Pomimo nienajlepszych perspektyw wizyta kandydata w moim domu, chociaż przelotna, to jednak dała zbawienny rezultat. Miałem dobry powód do wymówki i rezygnacji z udziału w dalszym zbieraniu podpisów. Od kilku dni u moich dzieci rozwijało się przeziębienie, ja sam też zaczynałem odczuwać początki choroby, a pogoda do rozpieszczających nie należała. Osobiste zaangażowanie kandydata i jego wola walki do końca podziałało jednak mobilizująco nie tylko na mnie i moją żonę, która zaczynała mieć już dość mojego społecznego udzielania się. Dostałem zatem glejt na dalsze zbieranie podpisów, chociaż mój udział na tym etapie już był bardzo skromny. Okazało się jednak, że na „ostatniej prostej” do zbierania podpisów włączyło się większe grono osób i to zadecydowało o przechyleniu szali zwycięstwa.

W poniedziałek, na dzień przed upływem terminu, komitet wyborczy poinformował po południu, że listy z podpisami trafiły do Państwowej Komisji Wyborczej, która zaakceptowała 2157 spośród dostarczonych 2185 podpisów. Jestem dumny, że ponad 150 z tej liczby zostało zebranych przeze mnie.

Andrzej Zinkiewicz