Zdziwniej i zdziwniej - relacja Ewy Pfeifer

Ewa Pfeifer

Po wczorajszej relacji Pawła Skolimowskiego oddaję dziś łamy serwisu Ewie Pfeifer. Kiedy odbywało się spotkanie w Ogrodach Frascatti Ewa wyjęła zeszyt z zaznaczonymi tygodniami aż do dnia wyborów i oznajmiła, że nie ma innego wyjścia, tylko trzeba wziąć się za robotę w takim trybie, jaki zna z zarządzania produkcją filmową. W naszym przypadku jednak nie dało się tak zrobić, bo zasoby są płynne, a praca zespołu jest głównie pracą społeczną. Ewa w swojej relacji nie nawiązuje do swoich wrażeń z zarządzania kampanią (mam nadzieję, że da się jeszcze naciągnąć na napisanie takiej relacji), ale dzieli się swoimi wrażeniami ze zbiórki podpisów. Oddaję zatem głos Ewie.

Relacja Ewy Pfeifer

Ponieważ odpuściłam sobie poprzednie wybory zdegustowana poczynaniami polityków, uznałam, że trafia się okazja, żeby zawalczyć o kandydata, co do którego mam pełne przekonanie. Start z punktu „0” stwarzał możliwość zrealizowania w pełni świadomej decyzji i, w przyszłości, oddania głosu zgodnie z własną wolą.

Podjęłam się zadań, do których jestem przygotowana, więc w tej dziedzinie nie było niespodzianek, natomiast całkowitą nowością okazało się zbieranie podpisów. Tu pomogła uwaga kolegi, doświadczonego „zbieracza”, który na naszych oczach dostawał podpisy od nieomal każdej mijanej osoby. Wyglądało to jak magia, więc poprosiliśmy o wyjaśnienie. Poradził, żeby się całkowicie powstrzymać od autocenzury, intuicyjnego oceniania ludzi i decydowania z góry - „podpisze, nie podpisze”. Rada okazała się bardzo dobra, choć natura kusiła, zupełnie irracjonalnie, do oceny czy pani w różowej bluzeczce z cekinami podpisze? Podpisała. Wystarczyło podejść i porozmawiać. Stereotypy nie zawsze są przydatne.

Moje obserwacje natury ogólnej są chyba podobne do obserwacji innych osób zbierających podpisy. Wszyscy natknęliśmy się na zniechęcenie, znużenie polityką, fatalne oceny polityków. Odmowa zaczyna się od uprzejmego „Przepraszam, nie mam czasu” do opryskliwego „Kolejny do żłobu!”. I trzeba z tą odmową żyć. Ci, którzy dają się namówić na rozmowę, po chwili nawet sami przyznają, że dali się zniechęcić i że to nie jest dobre, ale i tak nie wszyscy chcą się uaktywnić.

Zmartwiło mnie to, że stosunkowo mało młodych ludzi reaguje na prośbę o podpis. Osoby po trzydziestce, w średnim i starszym wieku rozmawiały chętniej. Inną kategorią rozmówcy są ludzie opowiadający własne historie. Ponieważ zbierałam podpisy pod ratuszem wolskim, więc naturalnym tematem było, co załatwili, a czego nie, ale zdarzały się też opowieści zaczynające się od słów: "Pani! Przeżyłem wojnę i powiem pani...” W konkluzji przeważnie dowiadywałam się, że nic się nie zmieniło, a jeżeli to na gorsze. Część osób po prostu się żaliła, wcale niekoniecznie na politykę i polityków. Odniosłam wrażenie, że to osoby samotne, które miały potrzebę „wygadania się”, opowiedzenia jakiejś historii i chciały, żeby ktoś je wysłuchał.

Ale były też uśmiechy, zainteresowanie, życzenia powodzenia. No i przecież zebraliśmy tę monstrualną liczbę podpisów. Wrażenie, jakie pozostawia taki, specyficzny kontakt z ludźmi jest bardzo intensywne pod względem emocjonalnym. Zapewne lepsze lub gorsze w zależności od charakteru zbierającego. Mocne przeżycie z całą pewnością.

Za to wspaniałe jest to, że osoby, które zobaczyły się po raz pierwszy w życiu ledwie cztery tygodnie temu, choć oczywiście część znała się już wcześniej, postanowiły razem zrobić coś, co uznały za warte zrobienia. W takim ferworze pracy ludzie szybciej się poznają i „docierają”. Przerabiając razem kodeks wyborczy w praktyce, wędrujemy od jednego zdziwienia do drugiego.

Ewa Pfeifer