O tym, jak wszystko się zaczęło i o wrażeniach ze zbiórki podpisów - relacja Pawła Skolimowskiego

Paweł Skolimowski

Otóż, będąc "słoikiem", ale już od długiego czasu zameldowanym w Warszawie i jakoś wrośniętym w krajobraz, stwierdziłem, że - de facto - ja w niej świadomie nie mieszkam - pisze Paweł Skolimowski w swojej relacji z dotychczasowego przebiegu kampanii wyborczej. Paweł zaangażował się w moją kampanię w wyborach do Senatu i wspiera mnie od początku jej trwania. To pierwsza z relacji, które zaangażowani w przebieg kampanijnych działań zdecydowali się, na moją prośbę, przygotować. W tej kampanii chodzi nie tylko o wygranie wyborów, ale też o budowanie społeczeństwa obywatelskiego. W kampanii poznajemy system i siebie. Stąd te relacje i spisywanie wrażeń. Oddaję zatem łamy tego serwisu Pawłowi.

Relacja Pawła Skolimowskiego

Gdyby chcieć streścić w jednym zdaniu powód, dla którego zaangażowałem się w kampanię Piotra do Senatu, to brzmiałoby ono: ponieważ jest to człowiek, który przemawia do mnie merytorycznie, w przeciwieństwie do tych, którzy uwłaczają mojej inteligencji proponując "kiełbasę wyborczą".

To zresztą przypadek, że w ogóle zauważyłem chęć jego startu, bo paradoksalnie, tak jak zwykł wrzucać co jakiś czas tekst do swojego serwisu, tak nagle zamilkł. I gdybym nie zauważył wzmianki o jego chęci kandydowania na gazeta.pl, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej. Na szczęście z Gazety trafiłem koniec końców na FB (z którego praktycznie nie korzystałem). Tam zaś okazało się, że "coś się dzieje" i to rzeczywiście, bo w najprawdziwszym "realu" miało się odbyć spotkanie z przyszłym kandydatem. Przeczytawszy, jakie są motywacje Piotra do kandydowania, w tym wysublimowane "drogowskaz powinien iść drogą, którą sam wskazuje", pomyślałem, że może "już czas"?

Przebudzenie

Dlaczego postanowiłem się udać na spotkanie? Powodów było kilka. Chyba najważniejszy, to sama chęć poznania Piotra. Do tej pory znałem go właściwie z jego tekstów i od pewnego momentu z wideo. Te teksty to zresztą był kolejny powód mojego zaangażowania, bo według mnie pisał o naprawdę istotnych sprawach, ale - choć nie uważam się za tępaka - miałem momentami problemy aby ogarnąć całość zagadnienia. I pomyślałem sobie, że w tej materii może przydać mu się moja pomoc, albowiem zdarzało mi się już przekładać jego przekaz na bardziej komunikatywny dla zwykłego człowieka. Według mnie potrzebny był mu swoisty dyferencjał, dzięki czemu on będzie mógł pędzić po większym łuku przekazu, a odbiorca po mniejszym nic nie tracąc z owego przekazu istoty. Kolejny powód, to sama prośba o wsparcie z jego strony. W tym bowiem momencie ten, w jakimś sensie, błędny rycerz idei społeczeństwa obywatelskiego postanowił stworzyć bractwo. Nie wiedziałem, czy jestem w stanie zaproponować mu silne ramię czy jedynie zakuty łeb. Jedynym sposobem, aby się tego dowiedzieć, było po prostu... spróbować.

Zadziwiające, że Piotr zainicjował to moje obywatelskie przebudzenie w momencie, w którym zacząłem dostrzegać pewne wypychane przez świadomość wnioski i obserwacje. Otóż, będąc "słoikiem", ale już od długiego czasu zameldowanym w Warszawie i jakoś wrośniętym w krajobraz, stwierdziłem, że - de facto - ja w niej świadomie nie mieszkam. Że właściwie oscyluję sobie od domu do pracy i z powrotem. Że przebywam tuż obok miejsc, gdzie podejmowane są kluczowe dla mnie, jako obywatela, decyzje. A ja tej bliskości w żaden sposób nie wykorzystuję.

Dostrzegłem tym samym, że jestem poddawany swoistej bardzo wysublimowanej manipulacji, można by rzec, że wręcz automanipulacji, albowiem sam odstawiłem się na boczny tor m.in. dlatego, że widząc, iż u steru stoją osoby, które nie mają mi nic do zaproponowania, stwierdziłem, że ja też nie mam ochoty im nic oferować. Wyłączyłem się z tej bezcelowej gry, która toczyła się wg narzuconych, absurdalnych reguł. Rzecz w tym, że moja decyzja niczego nie zmieniła - gra toczyła się dalej, a jej reguły staczały się coraz bardziej w przepaść absurdu.

Zawsze miałem się za dobrego tropiciela manipulacji, z upływem czasu coraz bardziej się w tej materii doskonalącego. Widocznie trzeba było tego czasu aż tyle, bym wreszcie zorientował się, że dostrzegam wszystkie manipulacje, którym jestem poddawany, oprócz tej jednej, którą fundowałem sam sobie. Cóż, najciemniej pod latarnią.

W świetle właśnie przedstawionych faktów, Piotr wydawał się idealną alternatywą. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że to jest człowiek, którego nie jest w stanie "przemielić" żaden system (i na razie widzę, że miałem w 100% rację), że to co się od tego momentu będzie działo, to jedynie pewien upgrade VaGli do wersji o jeden wyższej, czyli takiej, która będzie funkcjonowała w nowym systemie, ale nadal wg tego samego algorytmu, który ma ściśle określone i niezmienne od lat przeznaczenie.

Skoro opisałem warunki brzegowe mojej obywatelskiej aktywizacji (tj. proces jej inicjacji) pora przejść do spostrzeżeń, jakich dostarczył mi dotychczasowy udział w przedsięwzięciu o kodowej nazwie "Projekt Senat".

Ogrody Frascatti

Tu nie tylko warto, ale i należy wspomnieć sam moment pierwszego spotkania w realu, tj. w ogrodach Frascatti. Było to o tyle ciekawe, że udział w wydarzeniu na FB zadeklarowało chyba około setki ludzi. Będąc na miejscu odrobinę wcześniej miałem niezłą frajdę próbując wytypować spośród znajdujących się tam osób te, które również przyszły na spotkanie (okazało się, że z dużym powodzeniem). W pewnym momencie znikąd (tak to wyglądało, bo wszedł po schodach) wyłonił się Piotr ze zgrzewką wody (tu należy nadmienić, że dzień był niemiłosiernie upalny). Usiedliśmy przy kawiarnianych stolikach, na razie w niewielkiej grupie osób, które już czekały na Piotra, a po chwili dołączyli do nas kolejni uczestnicy spotkania. Nie było ich stu, ale w granicach 20-30. Widać było, że spora ich część zna Piotra osobiście i to od pewnego czasu. Ktoś taki jak ja, chciał, nie chciał, musiał się czuć trochę wyobcowany. Spotkanie było bardzo spontaniczne, zgłaszano mnóstwo pomysłów, każdy chciał pomóc, więc co chwila wdzierał się w nie chaos. Dodatkowym wyzwaniem w komunikacji (oprócz upału) okazał się dość głośny recital pieśni wszelakich, który odbywał się w pobliżu.

Sukcesem spotkania było na pewno zawiązanie się Komitetu, choć w pewny momencie zabrakło chyba dwóch osób do kompletu. Została też spisana lista uczestników wraz z kontaktami. Pamiętam, że miałem duże opory, aby zapisać tam swoje dane osobowe i jakiś kontakt do siebie. Osoby z najbliższego otoczenia Piotra, które czuły się w jego obecność dość swobodnie, oczekiwały podobnej swobody i zaufania od innych. Rzecz w tym, że o ile zaufanie było, o tyle niekoniecznie ktoś mógł czuć się na tyle kompetentny, aby być w stanie jakkolwiek pomóc. A na spotkaniu próbowano także ustalić grupy kompetencji (kto do strategii, obsługi prawnej, finansowej, kontaktów z mediami, obsługi strony WWW, itd.). Mimo oporów zostawiłem swój kontakt, nie deklarując się do żadnej z grup. Po prostu dałem szansę rozwinąć się sytuacji.

Bardzo budującym elementem spotkania było to, że naturalne krajanów zapędy do tzw. kombinowania Piotr uciął już na wstępie. Wszystko miało być przeprowadzone zgodnie z kodeksem wyborczym, żadnych prób obchodzenia, na zasadzie "i tak nikt tego nie sprawdzi". To był dość istotny sygnał, widać, że droga "po władzę" nie odbywa się za wszelką cenę, co pokrywało mi się z obrazem Piotra, ukształtowanym przez jego publikacje i działania. Całości przekazu "zgodnie z prawem" dopełniło wyłuszczenie przez Piotra konceptu na jego kandydowanie. Otóż ono miało być także swoistym testowaniem systemu, próbą odpowiedzi na pytanie, czy trzymając się litery prawa da się przeprowadzić kampanię, a jeśli tak, to na ile to prawo będzie pomagać, a na ile przeszkadzać.

Mimo to ze spotkania wróciłem z mieszanymi uczuciami, nie bardzo przekonany, że to jest moja bajka.

Pierwszy tysiąc podpisów

O dziwo sprawom nadano bieg. Na podany e-adres zacząłem otrzymywać korespondencję, zaczęły pojawiać się pomysły, propozycje, jakieś rozwiązania. To tworzyło możliwości jakiegoś, choćby częściowego włączenia się w prace. Chwilę potem powstała tymczasowa strona z forum i dyskiem sieciowym oraz kalendarzem. Najbardziej przydawało się forum, choć w komunikację za jego pośrednictwem wciąż wkradał się chaos. Dopiero pierwsze spotkanie w pomieszczeniu, które miało się stać siedzibą komitetu dało jakieś pierwsze pozytywne rezultaty. Okazało się też, że w wielu przypadkach spora część z nas to debiutanci, jeśli chodzi o przedsięwzięcie, jakiego się podjęliśmy. Niemniej każdy miał jakieś doświadczenie w innych dziedzinach i to na nim w sumie postanowiliśmy oprzeć wszystkie działania. Po ustaleniu obszarów, jakie wydawały się istnieć w naszym przedsięwzięciu, każdy z nas wybrał ten, w którym mógłby jakoś pomóc. Braki w umiejętnościach mieliśmy uzupełniać na bieżąco.

Pierwszym poważnym zadaniem z jakim przyszło się nam zmierzyć było zebranie 1000 podpisów poparcia dla Komitetu Wyborczego Wyborców. I nie chodziło jedynie o sam fakt zbierania, ale także prawny jego aspekt. Mieliśmy bowiem działać zgodnie z kodeksem wyborczym weryfikując przy okazji jego jakość. Niemniej najbardziej wymagające okazało się samo zebranie podpisów (dla mnie szczególnie, bo niespecjalnie dążę do kontaktów z każdym człowiekiem). Może się wydawać, że cóż to jest takiego 1000 podpisów. Jakieś 50 pojazdów komunikacji miejskiej do obsłużenia. Rzecz w tym, że to nie były jedynie podpisy, ale całkiem konkretne dane osobowe (o tyle istotny aspekt, że byliśmy zobowiązani i chcieliśmy je chronić), które ktoś musiał podać, co w obecnych czasach, kiedy co chwilę słychać o użyciu cudzych danych osobowych na jego niekorzyść, jest naprawdę trudne. Poza tym pamiętałem, że sam miałem opory, aby podać jedynie imię, nazwisko oraz e-mail przy okazji pierwszego spotkania z Piotrem. Kolejna sprawa to konieczność zmotywowania obcych osób, aby takie dane podały nie wiedząc tak naprawdę kogo popierają. Tu ciekawą kwestią jest, że obywatel ma prawo anonimowego głosowania, ale zmusza się go do nieanonimowego wsparcia innego obywatela w skorzystaniu z jego biernego prawa wyborczego. Skąd wiadomo czy uzyskane przez Państwową Komisję Wyborczą dane nie zostaną wykorzystane potem do jakichś wobec niego represji?

Ponieważ każdy z członków sztabu takie podpisy zbierał (a także osoby nie uczestniczące w jego pracach, w tym ludzie znający Piotra z Internetu) i ja musiałem się przemóc, zmotywować najpierw siebie, aby móc motywować innych (tj. tych, którzy mieli swoimi danymi poprzeć Komitet). Próbowałem zebrać podpisy w pracy, w której pracowałem wówczas od 4 miesięcy, więc siłą rzeczy ani nie byłem na tyle zżyty z ludźmi, ani nie znałem ich w dużej ilości, aby na luzie prosić ich o tego typu poparcie. Pierwsze próby zebrania podpisów były naprawdę stresujące. Przede wszystkim sprawdziłem czy nikt nie będzie mi czynił zarzutów o tego typu działania prowadzone w pracy (nie było problemów), potem pozostało mozolnie przekonywać każdego, kogo udało mi się poznać. Nie było jeszcze żadnych materiałów (ze względów prawnych - nie wolno było ich drukować), więc trzeba było sobie jakoś radzić samemu. Zazwyczaj odsyłałem do strony. Przygotowałem e-korespondencję, w której starałem się rzeczowo i uprzejmie wyłuszczyć o co mi chodzi i wysyłałem ją osobom, które wcześniej zagaiłem o podpis. Po pierwszych sukcesach (zebrane 10 podpisów - cały arkusz!) zbieractwo zaczęło mi wychodzić coraz lepiej. Nie musiałem już też uciekać się do korespondencji, skróciłem proces pozyskiwania poparcia poprzez rozmowę. Kolejnym progiem była próba zebrania podpisów na ulicy. Tu stres był o wiele większy, bo zaczepiałem nieznane osoby. Początkowo odpuszczałem sobie niektórych i uważam, że była to dobra strategia, bo uzyskiwałem mniej odmów, co było mniej demotywujące (na początku ma to znaczenie). Niesamowitym momentem zbierania podpisów było zaś skorzystanie z imprezy w Forcie Wola (jechałem co prawda na inną, ale była tam i druga), kiedy to udało mi się zebrać w przeciągu 1,5 godziny tyle podpisów, ile mozolnie zebrałem w tydzień, przede wszystkim w pracy. Można powiedzieć, że wtedy po prostu płynąłem na fali. W sumie wśród owych 1000 podpisów moich było 50.

Ponieważ przy okazji tego zbierania istotne było jedynie to, aby podpisujący był pełnoletni, więc szansa była pół na pół. Przy kolejnym zbieraniu to była już jedna trzecia, albowiem ktoś mógł nie być z okręgu, z którego startował Piotr. Jeśli chodzi o chętnych do podpisywania, to właściwie nie było reguły. Jeżeli tylko ludzie się nie spieszyli, mieli czas, byli wyluzowani, to była duża szansa na uzyskanie podpisu. Zdarzały się odmowy, najczęściej wynikające z "niezajmowania się polityką" lub nieznajomości kandydata. Dało się zauważyć duży brak zaufania, widać, że ludzie nie czują się pewnie we własnym kraju, wszędzie wietrzą podstęp.

Na wiele osób działało słowo ACTA. Trafiłem na kilka osób, które Piotra znały, zazwyczaj wirtualnie, ale wiedziały o co chodzi. Wśród nich był jeden mieszkaniec Bemowa, który był przeszczęśliwy, że wreszcie będzie miał na kogo zagłosować z pełnym przekonaniem.

Konkluzją ze zbierania 1000 podpisów, która jednak przyszła dopiero w połowie zbierania 2000 na kandydata, było to, że nie wzięliśmy pod uwagę ilości podpisów zebranych przez Internet i mogło się wydać, że owe 1000 było jednak proste. Kiedy przyszło zbierać partię 2000, ich przyrost był bardzo powolny, co powodowało frustrację, bo nie bardzo chciałem abyśmy odpadli już w eliminacjach. To byłaby naprawdę bolesna porażka.

Druga transza

W przypadku kolejnej transzy podpisów rzeczywiście dały o sobie znać właściwości okręgu kandydata. Ludzie byli niechętni do podpisywania. I to na tyle, że można było spędzić godzinę, poprosić 30 osób i nie otrzymać ani jednego podpisu. Zbierałem na Bemowie i, incydentalnie, w Ursusie. W sumie uzyskałem wynik o połowę gorszy niż poprzednio. Zbawienny okazał się dla mnie ponownie Fort Bema, w którym i tym razem udało mi się zebrać najwięcej podpisów. Sumarycznie mniejsza ilość podpisów wynikała zaś z faktu, że spora część osób, które chciały podpisać, koniec końców była spoza okręgu. Gdyby chociaż na czas wyborów udało się ich zaktywizować, aby zabrali zaświadczenie i zagłosowali w miejscu, w którym obecnie mieszkają, podnieślibyśmy szanse Piotra.

W trakcie zbierania 2000 podpisów bardzo istotne stało się pozyskanie większej ilości zbierających podpisy. Przecież teoretycznie 100 osób byłoby w stanie zebrać takie podpisy w ciągu tygodnia. Zaczęły się więc próby zachęcenia do tej działalności śledzących stronę "Piotr Waglowski do Senatu" na Facebooku. Trudno oszacować ile tym sposobem udało się pozyskać pomocników, choć staraliśmy się wznieść na wyżyny własnych możliwości, czy to literackich czy graficznych. Podejrzewam, że większy zasięg dałoby ogłoszenie takiej potrzeby przez Piotra. Utwierdza mnie w tym przekonaniu fakt, że kiedy dał do zrozumienia, że zbiera dla niego raptem około siedmiu osób, nagle dostaliśmy sporego przyspieszenia - po prostu inni ludzie postanowili się włączyć w proces zbierania. Gdyby nie oni przypuszczalnie moglibyśmy podzielić los tych, którym się nie udało zebrać podpisów. Osobiście włączenie się kolejnych osób przywitałem z wielką ulgą i radością, więcej już nie byłem w stanie zdziałać, obawiałem się, że za chwilę członkowie mojej rodziny zwyczajnie mnie z niej wypiszą. Starałem się jednak nie pokazywać po sobie zmęczenia czy frustracji, by nie demotywować reszty, a raczej starałem się, zazwyczaj słowem, motywować na różne sposoby (motywując przy okazji także siebie). Mam nadzieję, że coś to dało.

Przed nami ostatni etap - najtrudniejszy. Mimo to uważam, że jest szansa na zwycięstwo. I tej wersji będę się trzymał.

Paweł Skolimowski